Recenzja filmu

Jeden gniewny człowiek (2021)
Guy Ritchie
Jason Statham
Holt McCallany

Stan podgorączkowy

Kiedy "Gniewny człowiek" nie udaje głębi i rzuca się w wir krwawej akcji, zabawa jest przednia. Zadowoleni będą zwłaszcza widzowie, którzy odczuwają już znużenie panującą we współczesnym
Na drodze gniewu
H. Jak wodór i hosanna – śmieje się jeden z pracowników firmy konwojenckiej Fortico, gdy koledzy przedstawiają mu nowego ochroniarza, Patricka Hilla zwanego w skrócie H (Jason Statham). Żart okazuje się proroczy. Już w trakcie pierwszej misji bohater w pojedynkę unieszkodliwia szajkę złodziei z taką łatwością, jakby miał wbudowany napęd jądrowy albo posiadał boskie moce. Oniemiali towarzysze broni zbierają szczęki z podłogi, szef obiecuje awans i podwyżkę, z kolei stróże prawa wietrzą podstęp. Kim, do diabła, jest H? Jakim cudem ta jednoosobowa armia zatrudniła się do eskorty furgonetek zamiast szukać etatu w Avengers? I dlaczego przemoc oraz śmierć nie robią na nim najmniejszego wrażenia? 

"Jeden gniewny człowiek" stosunkowo szybko udziela odpowiedzi na powyższe pytania. Szybko na tyle, że nawet twórcy materiałów promocyjnych filmu odpuścili sobie dyskrecję i uraczyli widzów garścią spoilerów. Nie wnikając w szczegóły, napiszę jedynie, że nowe dzieło Guya Ritchiego to kino zemsty. Choć inspirowana francuskim "Konwojentem" intryga jest prosta niczym lufa glocka, autor "Przekrętu" opowiada ją w wyjątkowo zagmatwany sposób. Sięga po nielinearną narrację i prezentuje te same wydarzenia z perspektywy różnych postaci. Jak słusznie zauważył recenzent "The Guardian", w trakcie seansu ma się wrażenie, jakby Quentin Tarantino przepisał scenariusz akcyjniaka z Liamem Neesonem. Karkołomne fabularne zabiegi sprawiają jednak, że pulpowa historia wydaje się – przynajmniej na początku – intrygująca. 


Sęk w tym, że w "Jednym gniewnym człowieku" aspiracje Ritchiego ewidentnie wykraczają poza bezpretensjonalną rozrywkę. Świadczą o tym chociażby bombastyczne tytuły rozdziałów, na które film jest podzielony (Zmora, Spalona ziemia etc.), pogrzebowa ścieżka dźwiękowa wyraźnie inspirowana muzyką z "Jokera", wreszcie liczne odwołania do arcydzieła egzystencjalnego kina sensacyjnego, "Gorączki" Michaela Manna. Tytułowy gniew nabiera na ekranie niemalże biblijnego wymiaru, zaś główny bohater przypomina anioła zagłady wymierzającego sprawiedliwość zgodnie z zasadą "oko za oko, ząb za ząb". Ambitny koncept ostatecznie rozbija się jednak z hukiem o artystyczny temperament Ritchiego. Brytyjski reżyser ma wiele talentów, ale jednym z nich nie jest z pewnością zdolność tworzenia zniuansowanych postaci dramatycznych. Twórca "Dżentelmenów" sygnalizuje problemy wagi ciężkiej zarówno po stronie H (rozpacz, wyrzuty sumienia), jak i jego przeciwników (problemy finansowe, wojenna trauma), ale ostatecznie w ogóle się nad nimi nie pochyla. Jest zbyt zaabsorbowany układaniem fabularnych puzzli albo planowaniem kolejnego zwalającego z nóg ujęcia. W rezultacie otrzymujemy "Gorączkę" w wersji light – pozbawioną wartości odżywczych w postaci wiarygodnego tła psychologiczno-obyczajowego oraz bohaterów, na których losie zależałoby nam. 


Kiedy jednak "Gniewny człowiek" nie udaje głębi i rzuca się w wir krwawej akcji, zabawa jest przednia. Zadowoleni będą zwłaszcza widzowie, którzy odczuwają już znużenie panującą we współczesnym Hollywoodzie wszechobecną poprawnością. Ritchie wkłada w usta bohaterów niestosowne żarty (np. z molestowania seksualnego), gloryfikuje maczyzm oraz przemoc jako najskuteczniejszy argument w każdej dyskusji. Słowem, gwiżdże na woke culture i proponuje publice nostalgiczny powrót do czasów przesyconego testosteronem kina lat 90. Kolejny raz udowadnia przy tym olbrzymią biegłość inscenizacyjną, a także świetny gust muzyczny (remiks "Folsom Prison Blues" w wykonaniu Johnny'ego Casha!). Cieszy również, że po 15-letniej przerwie reżyser zaprosił do współpracy Jasona Stathama, który jak nikt sprawdzał się w rolach ritchie'owskich typów spod ciemnej gwiazdy. Zdaje się, że po "Jednym gniewnym człowieku" bromance artystów rozkwitł na nowo. Panowie zakończyli bowiem niedawno zdjęcia do kolejnego wspólnego filmu, szpiegowskiego thrillera "Five Eyes". Warto więc mieć na nich oko. 
1 10
Moja ocena:
6
Zastępca redaktora naczelnego Filmwebu. Stały współpracownik radiowej Czwórki. O kinie opowiada regularnie także w TVN, TVN24, Polsacie i Polsacie News. Autor oraz współgospodarz cyklu "Movie się",... przejdź do profilu
Czy uznajesz tę recenzję za pomocną?

Pobierz aplikację Filmwebu!

Odkryj świat filmu w zasięgu Twojej ręki! Oglądaj, oceniaj i dziel się swoimi ulubionymi produkcjami z przyjaciółmi.
phones